FoodieCard jest inicjatywą odważną, arogancką, nieco szaloną i odrobinę bezczelną.Wszystko przypomina akcję Poznań za pół ceny, tyle, że trwa nieustannie, a nie tylko w wybrany weekend. Zwykła karta, wyglądająca jak kolejny klub żenujących punktozbieraczy, okazała się najgenialniejszym sposobem na częstsze jedzenie poza domem. Nie będę Was przekonywał żadnym stosem argumentów, wychwalał nie wiadomo jakich zalet etc. Powiem krótko – kilka dni temiu, za 2-osobową kolację (dwudaniową!) w restauracji włoskiej, w ścisłym centrum Poznania zapłaciłem łącznie z napojami 38,50pln! WARTO? Jasne!

FoodieCard nie jest darmowa, choć ja mam okazję testować ją bez dodatkowych kosztów. Opłata wynosi 89pln rocznie, co generalnie zwraca się po drugiej najdalej trzeciej wizycie w restauracji (dla dwóch osób). Nawet jeśli korzystacie z uroków wielkomiejskiej gastronomii rzadko, to i tak zaoszczędzicie. A dla stałych bywalców na salonach, uzbierają się niezłe wakacje w ciągu roku „oszczędzania”! Zasada jest prosta – mając już swoja FoodieCard dzwonicie do restauracji (większość knajp wymaga wcześniejszej rezerwacji), przychodzicie z plastykiem i dowodem osobistym, a przy rozliczeniu otrzymujecie 50% rabat (zwyczajowo na całe menu z wyłączeniem napoi, choć są i takie miejsce, gdzie nawet alkohol wchodzi w skład oferty rabatowej!). Cały program ma tylko jeden defekt – w danej restauracji możliwość skorzystania z karty istnieje tylko w określone dni tygodnia (zwykle 2-3). Kalendarz rabatowy jest jednak sprawnie ułożony i w każdym z miast partnerskich (Poznań, Warszawa, Kraków) codziennie znajdziecie przynajmniej jedna knajpę za pół ceny!

Korzystając z rabatu odwiedziłem jak dotąd dwie restauracje poznańskie. Co najważniejsze – obsługa od razu wiedziała o Foodie, nikt nie robił dziwnych min, że prosimy o jakąś zniżkę i nie udawał, że nie wie o co chodzi. W dodatku każda pozycja była rzetelnie objęta owym rabatem. W Fajansowni uraczono nas nie tylko fantastycznym menu, ale i sztuką kelnerską na najwyższym poziomie. Gazpacho rewelacyjne, dość specyficzna zupa rybna (a’la krem pomidorowy z rybą? – smaczne, ale niespodziewane doznanie). Carbonara po prostu perfekcyjna i doprawiona idealnie (niemal zawsze sięgam po przyprawnik, tym razem nie musiałem! BRAWO!). Łosoś nie tylko fantazyjnie podany, ale i wyjątkowo pyszny – idealnie zapieczony, z soczystym i kruchym mięsem. A deser w postaci ciasta dnia – wow! Jedno tylko nie przypadło mi do gustu – karta win. Fajansownia chwali się na stronie internetowej i w menu szerokim wyborem dionizyjskich trunków, a tak naprawdę posiada dość ubogą selekcję. Owszem jak na warunki poznańskie jest zdecydowanie powyżej przeciętnej, ale za mało, żeby budować marketing na tym elemencie. Mam nadzieję, że się poprawią – zwłaszcza uzupełniając Francję i najważniejsze rejony Włoch i Hiszpanii!

Wizytując knajpy trafiliśmy także do Tratorii Termini. Środek wakacji, miejscówka bez ogródka – zatem cała knajpa dla nas. Zauroczyły nas pyszne zupy (krem brokułowy i cebulowa). Z pastami było troszkę gorzej, ale smacznie i domowo. Carbonara jak u babci (bo moja dość nowoczesnym kuchmistrzem była), czyli makaron chwilę za długo w garnku i sos odrobinę zbyt lejący – ale w smaku bardzo sympatycznie. Tagiatelle ze szpinakiem i gorgonzolą mogło zostać bardziej przyprawione serem, ale poradziło sobie nieźle, zwłaszcza za cenę 10pln!
No i właśnie – to jest fenomen FoodieCard. Jedzenie w domu przestaje mieć sens, zwłaszcza wśród singli. Karta jest także świetnym pomysłem na tanie lunche służbowe. Myśląc po poznańsku, to genialna oszczędność w bardzo prosty sposób. Jakby na temat nie spojrzeć – SERDECZNIE POLECAM, bo naprawdę warto! A w przyszłym tygodniu szykujemy się na PATIO 🙂